fbpx
Marcin Mortka. Wywiad o pracy tłumacza
Artykuły,  Język,  Literatura,  Wywiad

Swoboda i potoczystość w posługiwaniu się własną mową – o pracy tłumacza. Wywiad z Marcinem Mortką

30 września obchodzimy Międzynarodowy Dzień Tłumacza. Z tej okazji zadałam kilka pytań Marcinowi Mortce, autorowi i tłumaczowi literatury (z języka angielskiego i norweskiego).

Na początek trochę tłumaczeniowego tła

Dobry tłumacz jest zawsze w cenie, niezależnie od tego, czy tłumaczy literaturę czy spotkanie biznesowe. Chodzi bowiem nie tylko o rozumienie słów, zdań, ale czucie języka, a właściwie języków i umiejętność przekładania jednego kodu kulturowego na drugi.

O tym, jak ważni dla literatury są tłumacze niech świadczy chociażby to, że w Polsce, ale i na świecie przyznaje się wiele różnych nagród za tłumaczenia.

Ciekawa jest zasada przyznawania The Man Booker International Prize. To międzynarodowa nagroda literacka dla książek w języku angielskim. Jedna z najważniejszych na świecie. W przypadku, gdy otrzymuje ją książka tłumaczona (na angielski), wygraną dzielą się ze sobą po połowie autor i tłumacz.

Choć Nagrodę Nobla dostaje sam autor, wszyscy wiedzą, jak wielkie zasługi dla popularyzowania twórczości danego pisarza mają jego tłumacze na język angielski i szwedzki.

Teoria przekładu to również duża działka badań nad literaturą. W jej ramach sprawdza się możliwość przekładania różnych języków, zadaje pytania o to, jak działa przekład i czy w ogóle jest możliwy.

O tym, jak ważny jest tłumacz i jego umiejętności świadczą nie tylko branżowe nagrody, ale przede wszystkim popularność przekładanych dzieł. Złe tłumaczenie potrafi położyć nawet najlepszą książkę. Czasem po sięgnięciu do oryginału okazuje się, że to całkiem udany tekst. Przyznam, że czasami, jeśli jakaś książka jest bardzo chwalona, a ja akurat uważam ją za kiepską, sięgam do oryginału (o ile znam ten język). Bywa, że mile się rozczaruje, bywa też, że tylko potwierdzę swój pierwszy odbiór.

Co siedzi w głowie tłumacza literatury?

Podpytałam o to Marcina Mortkę.

Marcin jest autorem wielu powieści fantasy, opowiadań, dla dorosłych, młodzieży i dzieci. To także wzięty tłumacz i to różnych form literackich. O jego dokonaniach można przeczytać na wikipedii i fanpage’u na Facebooku.

Ja pozostaję pod wrażeniem jego umiejętności przekładu tekstów rymowanych dla dzieci – tak, żeby było z sensem, ciekawie i zgadzało się z ilustracjami.

Marcin zadebiutował literacko powieścią fantasy Ostatnia saga (2003), której akcja toczy się w średniowiecznej Skandynawii w okresie wprowadzania chrześcijaństwa. Najnowsza zaś to powieść Hellware, czyli ciąg dalszy przygód Nathana McCarnisha z Miasteczka Nonstead.

Powołał również do życia dziecięcy świat Szepczącego Lasu, w którym swoje przygody przeżywa Wiking Tappi.

A oprócz tego jest nauczycielem języka angielskiego i norweskiego oraz pilotem wycieczek.

Marcin Mortka, autor, tłumacz, Pyrkon 2014

Z Marcinem, autorem i tłumaczem, miałam przyjemność współpracować wielokrotnie jako redaktor. Wiem zatem, jak bardzo jest zapracowany. Tym bardziej jestem mu wdzięczna za odpowiedź na kilka moich pytań.

Fot. Klapi, CC BY-SA 3.0

WS: Co, według Ciebie, wyróżnia dobrego tłumacza?

MM: Tłumaczenie, w telegraficznym skrócie, sprowadza się do przełożenia myśli z języka obcego na myśl w naszym języku ojczystym, a więc kluczowymi cechami są swoboda i potoczystość w posługiwaniu się własną mową.

WS: Czego jeszcze potrzebuje tłumacz literatury? Jakiego podejścia, jakich cech?

MM: Tłumacz powinien również umieć naginać czasoprzestrzeń, by zdążyć na czas, co bywa trudne, bo życie układa własne scenariusze.
Przyda się też coś, co nazwałbym „odpornością na bullshit”, bo zdarza się, że trzeba tłumaczyć książkę, uprzejmie sprawę ujmując, mało wciągającą.

WS: Czy po maratonie z tłumaczeniem myślisz już w języku, z którego tłumaczyłeś?

MM: Nie, skądże, ze względów, które opisałem powyżej. Zrozumienie przekazu w języku obcym najczęściej nie przysparza wielkich trudności, ale oddanie go w języku ojczystym czasami bywa wyzwaniem. To język polski nastręcza tu najwięcej trudności.

WS: Który język, angielski czy norweski jest, według Ciebie, trudniejszy do przetłumaczenia na polski?

MM: Trudno tu o obiektywną ocenę, bo norweski znam nieco słabiej, przez co muszę częściej pracować ze słownikiem. Słowników – nie licząc jednojęzycznych – jest z kolei mniej i są uboższe, przez co bywa, że czasami długo szukam ekwiwalentów. Osobliwą cechą norweskiego są również dwie oficjalne i równoprawne wersje języka urzędowego, a do tego spora ilość dialektów, przez które ciężko się przebić. Niemniej propozycje przekładu z norweskiego są rzadsze, przez co chętniej się za nie biorę. To ożywcza odmiana.

WS: Jak wygląda proces tłumaczenia zwrotów nieprzetłumaczalnych na język polski? Sprawdzasz, jak ktoś inny to przetłumaczył? Robisz burzę mózgów? 

MM: Ze względu na ciasne deadline’y na burzę mózgów nie mam czasami czasu. Nie zawsze mam też luksus porównania moich pomysłów z innymi tłumaczami. Bywa, że ze względu na prawa autorskie trzeba wręcz wymyślić coś innego. Zdarza się też, zwłaszcza w przypadku rozpoczęcia pracy nad cudzą serią, że istniejących już zwrotów trzeba się trzymać.

Kiedy zaś sam muszę coś wymyślić, to cóż… Wymyślam. Dzięki wieloletniej pracy nad książkami dla dzieci tworzenie neologizmów stało się dla mnie chlebem powszednim i wielką przyjemnością. 

WS: W tłumaczeniu wolisz zachować wierność tekstowi, czy oddać ducha książki? Pytam o przypadek, gdy te dwa podejścia wykluczają się. Co wtedy wybierasz?

MM: Może to dziwne, ale jeszcze mi się nie zdarzyło, bym musiał dokonać wyboru. Na ogół trzymam się wiernie tekstu – naśladuję, jeśli to możliwe, stylizację, zachowuję odpowiednią długość zdań, nastrój dialogów itp.  – a z tego właśnie wypływa duch książki.

WS: Z którego tłumaczenia jesteś najbardziej zadowolony?

MM: Nie umiem zadecydować – na to pytanie powinni właściwie czytelnicy odpowiadać.

Osobiście cenię najbardziej swoje tłumaczenia cyklu Patricka O’Briana, od których rozpocząłem karierę. Były to książki niezmiernie trudne, pełne marynistycznego żargonu, rozlicznych odniesień kulturowych i trudno przekładalnych gier słownych, ale kochałem je z całego serca ze względu na niezwykły nastrój. Nic równie pięknego już mi się później nie przytrafiło.

WS: Czy to, że jesteś autorem, sam piszesz książki, pomaga Ci, czy przeszkadza w tłumaczeniu?

MM: Oczywiście, że pomaga. Dzięki temu układanie myśli w zdania w ojczystym języku to dla mnie naturalny, odruchowy wprost proces.

WS: Czy jesteś zadowolony z tłumaczeń Twoich książek autorskich książek na inne języki?

MM: Trudno mi to ocenić, bo nie znam czeskiego, rosyjskiego czy ukraińskiego. Przyglądam się jednak tłumaczeniom serii o Tappim i Smokach z niedowierzaniem i wielką radością, bo wciąż nie mogę uwierzyć w to, że z każdym kolejnym tłumaczeniem powiększa się grupa dzieci, do których trafiają moje historyjki.

Cieszą mnie zwłaszcza przekłady na czeski – lubię ten naród, a jako wychowanek PRL-u wychowałem się na bajkach z czeskim lektorem i dla mnie czeski jest językiem bajki. Nigdy nie zapomnę, gdy kilka lat temu na praskich targach Svet Knihy, tłumaczka Tappiego, czytała fragment w swym ojczystym języku. Absolutnie magiczna chwila

WS: Twoje tłumaczeniowe marzenie to?

MM: O wiele łatwiej byłoby mi powiedzieć, której książki NIE chciałbym przetłumaczyć. Szczerze podziwiam moich kolegów i koleżanki po fachu, którzy przekładają cykl SF „Ekspansja” czy powieści Davida Lodge’a i Jo Nesbø. Jestem pod wrażeniem ich wiedzy, dociekliwości i umiejętności formułowania złożonych myśli.

Osobiście czułbym się bardzo wyróżniony, gdybym mógł przełożyć coś Kena Folleta bądź Jima Butchera, których bardzo cenię.

WS: Bardzo dziękuję Marcinowi za poświęcony czas i podzielenie się swoim doświadczeniem translatorskim.

A Ciebie zachęcam do lektury książek Marcina Mortki – tych autorskich i tych tłumaczonych.

Sprawdź, czy nie zainteresują Cię inne wywiady na stronie:

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *