fbpx
Artykuły,  Kultura,  Literatura

XXI wiek patrzy na “Ballady i romanse”

Kiedy w 1822 r. Adam Mickiewicz zdecydował się na wydanie pierwszego tomu z poezją, znanego najbardziej jako Ballady i romanse, nikt nie miał wątpliwości – oto idzie nowe. Zarówno Ci, którzy późniejszemu wieszczowi kibicowali, jak i ci uważający go za grafomana.

Zdumiewała pewność autora, który zdecydował się na wydanie całego tomu wierszy po publikacji zaledwie dwóch utworów w gazetach. Dotychczasowa praktyka była taka, że na zbiór wierszy wydanych w formie książkowej decydowali się uznani twórcy. A tu młokos, bez żenady uzurpuje sobie prawo do rzeczy przewidzianych dla starszych.

Oczywiście to nie było tak, że Mickiewicz wyskoczył ze swoimi Balladami jak Filip z konopii. Klasycystyczna literatura i tak się już kończyła, mimo buńczucznych odezw Koźmiana i jemu podobnych. Zresztą, to historia, która powtarza się co jakiś czas – młodzi przeciw starym, którym ciągle się wydaje, że ich jest nadal na wierzchu. Można powiedzieć, że Koźmian, to dzisiejsi boomersi, a romantycy – pokolenie Z. Z jednym małym „ale”.

O ile w XIX wieku romantycy mogli się dość ostro dystansować od neoklasyków, a podział był wyraźny i zrozumiały przez każdego, o tyle od tegoż samego XIX w., od walki romantyków z klasykami, zaczyna się powolne mieszanie ze sobą pojęć, postaw, gatunków. Skutki tego widzimy dziś. I śmiem twierdzić, że w dzisiejszej rzeczywistości z poezją Mickiewicza byłby duży kłopot.

Ballady i romanse a stosunek do wiedzy i nauki

Uczyliśmy się w szkole, że epoki literackie zasadzone są na opozycjach: człowiek – Bóg/bóstwo, kultura – natura, nauka – wiara. Dziwny jest ten podział, ale jest i w dużym uproszczeniu sprawdza się do przełomu XIX i XX w. To właśnie XIX w. wyraźnie wywrócił te opozycje do góry nogami.

Pamiętać przy tym warto, że mówienie o „ciemnych wiekach średniowiecza” czy zacofanym baroku to tylko oświeceniowa narracja. Nauka zawsze szła do przodu i rozwijała się, bo tak działa człowiek jako gatunek – stale się rozwija. Nigdy nie było tak, że całkowicie wracano do tego, co już było (w tych czasach, co kiedyś to były czasy, a teraz, wiadomo, nie ma czasów).

Jaki stosunek do wiedzy i nauki miał romantyzm?

W pierwszym odruchu powiesz pewnie, pamiętając ze szkoły, że „czucie i wiara” ważniejsze są „niż mędrca szkiełko i oko” (to z Romantyczności). Tymczasem lata od 1820 r. do 1864 r. (przyjmijmy takie ramy czasowe na potrzeby tego tekstu) to nie był czas jałowy dla nauki. Jak napisałam wyżej – człowiek od początku swojego istnienia poszerza swoją wiedzę. Nawet jeśli jako ludzkość robimy dwa kroki w przód i jeden w tył, to i tak, koniec końców, rozwijamy się. Nie dość, że nauka rozwijała się wówczas, to jeszcze romantycy śledzili odkrycia nauk przyrodniczych i korzystali z osiągnięć nauki, do których należały m.in.:

– udoskonalenie silnika parowego
– rower (1817)
– maszyna do składania tekstu (1822)
– przeróbka ropy naftowej na benzynę (1823)
– publiczna linia kolejowa (1825)
– fotografia (1826)
– maszyna do szycie (1830-1840)
– piec gazowy (1832)
– rewolwer (1835)
– telegraf (1837)
– guma (1839)
– lampa naftowa (1853).
Ja tak mogę jeszcze długo wymieniać…

Co się stało, że mimo rozwoju nauki, romantycy nie wynosili jej na piedestał?

Przyczyn było kilka, ale najważniejsze to:
rewolucja przemysłowa zapoczątkowana w XVIII w., która na zawsze zmieniła życie na ziemi – z tego pozostającego w związku z naturą na to od niej oddzielone;
nuda i statyczność, które opanowały literaturę początku przełomu XVIII i XIX w., skupionej na tym, co klasyczne – czyli znane i powszechne. No ileż można pisać i czytać ciągle o tym samym. O gatunkach jeszcze opowiem. Wracamy do nauki.

Ks. Prof. Michał Heller bardzo ładnie opisał, przeciw czemu buntowali się romantycy:

Romantyzm obarczał naukę odpowiedzialnością za „zmechanizowanie” wizji świata i patrzył na osiągnięcia nauki przez pryzmat jej oświeceniowej interpretacji. To sprawia, że gwałtowność romantycznych ataków na naukę staje się bardziej zrozumiała. (…)
Nie podzielając ignoranckiego nastawienia Hegla i niektórych jego następców do nauk empirycznych, jesteśmy gotowi zrozumieć bunt romantyków przeciwko zmechanizowaniu wizji świata. Co więcej, dziś wiemy, że świat – wielka maszyna, w której mechanistyczne atomy „biegną ślepo” – nie mógłby funkcjonować. Z tym że ta nasza wiedza nie jest wyrazem buntu przeciwko „odczłowieczeniu świata”, lecz jest następstwem rewolucji, jaka dokonała się w nauce na przełomie XIX i XX w. Nie tu miejsce na jej omawianie. Zakładam, że jej najogólniejsze rysy są znane moim Czytelnikom. Teoria względności i mechanika kwantowa nie tylko usunęły wszystkie sprzeczności, w jakie uwikłała się fizyka klasyczna w ostatnim etapie swojego rozwoju, lecz także całkowicie zmieniły obraz Wszechświata. W drugiej połowie XX stulecia głębokie przemiany dotknęły także samą mechanikę klasyczną. Mam na myśli postęp w badaniu efektów nieliniowych, łącznie z zadziwiającym zjawiskiem dynamicznego chaosu. Nawet w swoim klasycznym przybliżeniu świat nie jest nudny i monotonny jak równomiernie chodzący zegar, lecz pełen dynamiki i ukrytych potencjalności do tworzenia coraz to nowych form. Świat nie jest raz na zawsze zdeterminowaną maszyną, której cała przyszła historia jest zawarta w warunkach początkowych. Kwantowe nieokreśloności, także wtedy, gdy zostają wzmocnione do makroskopowych fluktuacji, powodują, że bieg przyrody staje się nieprzewidywalny i – za sprawą procesów nieliniowych – są odpowiedzialne za ciągle ewoluujące bogactwo form obserwowanego świata.

M. Heller, Romantyczny język nauki


Być może z XX-wieczną perspektywą romantycy mieliby mniejszy problem z nauką, bo zauważaliby w niej wiele swoich literackich i filozoficznych intuicji (co na przykład robili również postmoderniści, aczkolwiek przeważnie nadinterpretowywali naukę dla swoich celów, zob. książkę Modne bzdury).

Według anegdoty, Jan Śniadecki, filozof oświeceniowy, nazwał Mickiewicza oszołomem. Podobne określenia słyszymy dzisiaj pod adresem osób promujących połączenie z Wszechświatem, siłę manifestacji czy energię astralną. Romantyczne traktowanie świata holistycznie, gdzie „twarda wiedza” wcale nie wyklucza intuicyjnego poznania, również i dzisiaj wzbudza wiele negatywnych emocji.

Ballady i romanse a stosunek do języka

Tym, co wywołało najwięcej dyskusji w momencie pojawienia się Ballad i romansów nie było jednak podkreślanie wartości intuicji i doświadczenia nad samą tylko wiedzą. Najbardziej zgorszył klasycystów… język.

Warto w tym kontekście pamiętać, w jakim momencie historii znajdowała się wówczas Polska – podzielona między trzech zaborców, tuż po upadku Księstwa Warszawskiego, z utraconą nadzieją na choć kawałek niepodległości. W takiej sytuacji dbanie o język to wyraz nie wyłącznie purystycznych zapędów niektórych, ale szerszy problem dotyczący tego, jak ma rozwijać się język w warunkach niewoli, poddany większej niż normalnie presji innych języków. To ciągle towarzyszące twórcom pytanie, czy eksperymentowanie nie spowoduje upadku tegoż języka. To nieustanna obawa, że język zniknie, a wraz z nim kultura polska i jakakolwiek idea polskości.

Tendencje dotyczące „czystości języka” były obecne w XIX w. w całej Europie, ale w kraju takim jak Polska, gdzie niemożliwa była swobodna wymiana myśli, należy pamiętać o tych specyficznych okolicznościach. Gdy, tak jak w całej Europie, rozmawiano o normie, niepoprawności itp., groźba utraty języka była nie hipotetyczna, jak u Francuzów, ale całkiem realna. W tym kontekście postulowana przez Mickiewicza i jego naśladowców polifonia językowa budzi uzasadnioną obawę chaosu, zaś standaryzacja językowa wprowadza porządek i jasność, tak potrzebne w walce o utrzymanie czystości kultury.

Wspaniale pisze o tym Małgorzata Litwinowicz -Droździel:

O polskim wieku XIX wielokrotnie mówiono i pisano jako o czasie, w którym literatura w życiu społecznym zastępowała wszystko: instytucje edukacyjne i instytucje prawa, życie gospodarcze, a nawet nauki ścisłe. Przyglądałam się dyskusjom o literaturze: ten spór jest znacznie szerszy, nie dotyczy jedynie literatury, lecz także języka i wyznaczanych przez niego granic kultury. Ciągle pojawia się tutaj pytanie o to, które z praktyk językowych są dopuszczalne w sferze publicznej, jakie sposoby posługiwania się językiem mogą w tej sferze istnieć, a jakie powinny być przedmiotem przemilczenia. Na przykład: nie tylko nie powinno się mówić jak Litwin z Nowogródczyzny albo praczka z Wilna, ale również nie powinno się mówić o tym, że tak się mówi; niedozwolone jest nie tylko przytoczenie, ale i napomknienie, nie mówiąc już o wprowadzaniu tych „języków obcych” w dziedzinę literatury. Literatura, która te języki podejmuje, nie zasługuje na swoje miano; powszedniość (i codzienność sytuacji, które wywołuje) stawia ją poza marginesem tego, co w dobie klasycyzmu uznać można było za sferę kultury.

Małgorzata Litwinowicz-Droździel, „Ten sobie mówi, a ten sobie mówi”. Ballady Adama Mickiewicza… – literatura czy partytura

Badaczka (a dodam jeszcze, że czynna opowiadaczka), zwraca uwagę na pewne uproszczenie, którym jesteśmy karmieni już od podstawówki:

Jest to wszystko zwodnicze – tak zwany spór klasyków i romantyków był przecież przecież przez dziesięciolecia badany i interpretowany w kontekście polskim jako spór o kształt literatury, jako polemika, której właściwym miejscem jest archiwum historii literatury. Nieodmiennie dziwi mnie temperatura tej kłótni, skala i głębokość lęków, które się przy tej okazji ujawniają. Nie jest to przecież spór o „właściwe pisanie wierszy”, lecz walka o to, co będzie definiowane jako język, a co jako bełkot; kto ma prawo do „ujawniania się” przez praktyki językowe, w szczególności praktyki piśmienne, następnie legitymizowane przez druk; czy „prowincjonalność” i cała ta mowa – do tej pory wsiowo-kuchenna – ma się stać uniwersalnym światem języka. I czy to, co jest nazywane literaturą, ma zmuszać do aspiracji czy umożliwiać artykulację? Tu jest przecież źródło największych może lęków Koźmiana i Śniadeckiego: „Każdy żebrak Homerem, pastuch Hezyjodem”; wszyscy ci dudarze, somnabuliczne specjalistki od dub smalonych, mężobójczynie, świtezianki i straszna martwica, wszystkie te Płużyny, Cyryny i inne Kołdyczewa staną się wspólnotowym, narodowym imaginarium. Nie będą musiały być niczym innym – żadnymi Antygonami Północy, Horacymi Wschodu i Atenami Pińszczyzny. „Strzeż się kwiatuszku śliczny strzeż” – jak słusznie doradzali już dawno Achim von Arnim i Clemens Brentano, natchnieni przez śpiewy gminne z własnych okolic.

I jeszcze jeden fragment (bo po co mam wyważać otwarte drzwi):

W pochodzącej z roku 1829 przedmowie Do czytelnika. O krytykach i recenzentach warszawskich odnajdujemy tę samą ostrą opozycję: jedną jej stroną jest sąd „krytyków warszawskich”, niezdolnych do rozpoznawania rzeczywistości i prawdy, oparty na zewnętrznym autorytecie – słowniku. Sąd „parafiański” odwołuje się jedynie do poczucia smaku; to jednak jest zawsze subiektywne, niezapośredniczone przez zinstytucjonalizowaną i skatalogowaną wiedzę i dlatego – prawdziwe:

‘Ogólny wyrok recenzentów przeciwko prowincjonalizmom jest wypadkiem metody przejętej od starych gazeciarzy francuskich. Oni to, mając siebie za stróżów języka, co krok odwołują się do Słownika Akademii. Rzeczywiście, miło jest recenzentom i pewnym czytelnikom myślić, że nabywszy słownik, mają w kieszeni trybunał gotowy rozstrzygać najdelikatniejsze spory dotyczące poetyckiego wysłowienia’ [w: „Walka romantyków z klasykami”].

To nie słownik, lecz doświadczenie ostatecznie rozstrzyga o prawdzie, a nie o prawidłowości, która jest mniej ważna, a jej reguły arbitralne i zmienne.

Czy nie przypomina to dzisiejszych dyskusji nad puryzmem językowym? Internetowych walk w komentarzach na wytykanie błędów językowych? Przepychanek dotyczących feminatywów, gwary czy języka inkluzywnego?

Mnie bardzo, dlatego po raz drugi ośmielam się mówić, że Mickiewicz wcale nie miałby łatwo w dzisiejszych czasach.

Ballady i romanse a stosunek do gatunków literackich

Kategoria „naśladowania” była dla pisarzy klasycystycznych kluczowa w ocenie utworu. Przy czym, co ciekawe, nie dotyczyło to tylko tego, co pisane, ale również tego, co mówione. Oryginalność nie była w cenie. Jako cecha pozytywna zaczęła być ona postrzegana właśnie od czasów romantyzmu (w Europie Zachodniej od końca XVIII w., w Polsce od lat 20. XIX w.). Do tego czasu mistrzostwo klasycznej formy było cenione najwyżej. Poważano nie tylko czystość językową, ale również czystość gatunkową.

Tutaj znów, na ziemiach polskich, cały na biało wchodzi Mickiewicz ze swoim pomieszaniem z poplątaniem. Choć ballady nie były niczym nowym w literaturze, to sposób skonstruowania tomu Poezji, powodował palpitację serca u ludzi pokroju Koźmiana.

W Balladach i romansach mamy bowiem nie tylko różnorodność gatunkową, z przeplatającymi się elementami liryki, epiki i dramatu, ale również różnorodność nastrojową, często w jednym utworze, co dla klasyków było nie do pomyślenia.

Takie skonstruowanie tomu i poszczególnych utworów nie wynika jednak, jak pamiętamy zazwyczaj ze szkoły czy studiów, z obrazoburczej chęci Mickiewicza, by strącić z piedestału wszystkie dotychczasowe literackie świętości. U podstaw stało zupełnie inne podejście autora i w ogóle romantyków, i tych europejskich, i polskich, do literatury. Jak znów pokazuje to Małgorzata Litwinowicz:

„Pisarz romantyczny – co różni go od modernistycznego i postmodernistycznego – pragnie być rozumiany we wspólnocie, chce z nią oddziaływać […]. Wyjątkiem zdaje się Blake, niejako antycypujący postawę modernistów, poszukujących języka prywatnego” – pisze Michał Kuziak [w: „Wielka całość. Dyskursy kulturowe Mickiewicza”]. Pragnienie „bycia rozumianym we wspólnocie” ma daleko idące konsekwencje: „literatura” staje się wtedy także, a może przede wszystkim, sytuacją komunikacyjną.

Nie mają to być „utwory literackie”, lecz wielowymiarowe partytury zawierające w sobie wielość wypowiedzianych już głosów i otwarte na kolejne sytuacje „podejmowania” nie tyle autorskich ballad, ile odzywającego się w nich „śpiewu gminnego”. […] Według mnie idea słowa-działania, słowa-czynu jest obecna już w debiutanckim tomie Mickiewicza. Była to postawa konsekwentnie realizowana w całej jego twórczości, a ballady z debiutanckiego tomu sytuują się tutaj nie jako „juwenilia” czy „teksty programowe romantyzmu polskiego”, lecz jako wykonanie tego, co przez kolejne dekady będzie krystalizowane i wyrażane jako koncepcja. Bezpośrednia łączność między wielogłosowością balladowego „śpiewu gminnego” a sformułowaniami w późniejszych o dwie dekady wykładach paryskich dotyczących literatury polskiej jest ewidentna: „Literatura ta cała jest filozoficzna i socjalna. Że zaś pisarze polscy nie kuszą się o wynajdywanie ani zalecanie systematów indywidualnych, że są tylko echem wielkiego głosu ludu…”.

[…] Zwracam tutaj uwagę przede wszystkim na Mickiewiczowskie pojmowanie tradycji jako nieustannej praktyki, „prawdy puszczonej w obieg”, czegoś podawanego z rąk do rąk, przejawianego, okazywanego, dawanego. „Mówi się na przykład, że w jakimś mieście trwa dobra tradycja w szkołach śpiewu. Czyż ta tradycja istnieje jedynie w samych pisanych nutach? Nie; znaczy to, że byli tam śpiewacy, którzy kolejno pielęgnowali metodę, umieli wywoływać te same wrażenia, co ich mistrzowie”. Przeciwstawienie tradycji jako prawdy praktykowanej w dialogu z poprzednikami i następcami zapisowi, który jest fałszywy, bo nie odzwierciedla rzeczywistości ani jej nie tworzy i nie ma nic wspólnego z „prawdami żywymi”, to wątek obecny w wykładach paryskich.

Klasycystyczne skupienie się na formie, w mowie czy zapisie, oznaczało dla Mickiewicza oddzielenie literatury od życia. Nikt normalnie tak nie mówi. Małgorzata Litwinowicz zwraca uwagę na to, że popularność Ballad i romansów brała się również z tego, że każdy, kto je czytał lub je słuchał, niezależnie od pochodzenia czy wykształcenia, rozpoznawał w nich to, co żywe, codzienne w mowie każdego Polaka. Na tyle, że wiele z Mickiewiczowskich fraz, nie tylko z tego tomu, weszło gładko do naszego języka. Na tyle również, że w późniejszych ludowych opowieściach pojawiają się historie wymyślone przez Mickiewicza, włączone w obieg i przetworzone, gdzie czasami trudno jest na pierwszy rzut oka rozpoznać, że to nie poeta czerpał z tej ludowej historii, a ludowy przekaz czerpie z poety.

Dla Adama Mickiewicza najważniejsza była sytuacja komunikacyjna literatury. Idea „sztuki dla sztuki” była mu obca. Sztuka miała być dla ludzi. Trafiać pod strzechy – miała być zrozumiała dla wszystkich albo przynajmniej dla jak największej liczby odbiorców. Miała również tworzyć przestrzeń wspólnotowego doświadczenia, a nie tylko być indywidualnym aktem czytającego (w ulubionym fotelu, z kubkiem czekolady z piankami…).

Co jeszcze ważne: „To upiśmiennienie żywiołu mowy było w latach dwudziestych XIX wieku rewelacją, bo przecież nie same opowiedziane w balladach historie, nie ich dość poczciwa przecież treść” (Litwinowicz). W tym kontekście przypominają mi się wszelkie eksperymenty z tzw. strumieniem świadomości w literaturze. I końcówka Ulissesa Joyce’a, i Kalkwerk Bernharda i nawet Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną Masłowskiej są właśnie tym „upiśmiennieniem żywiołu mowy”, który często wywołuje dyskomfort u czytających.

Tu znów okazuje się, że Mickiewicz ze swoim podejściem do literatury nie miałby dzisiaj łatwo. Ot, chociażby kwestia trafiania pod strzechy, czy owego „upiśmienniania żywiołu mowy”.

Ballady i romanse a stosunek do „ludolubstwa”

Na koniec wisienka na torcie – temat „chłopomanii”, który w naszej polskiej rzeczywistości jest bardzo na czasie. Na czasie był również na początku XIX w., a skutki tego odczuwamy do dziś i wcale nie uważam, że to dobre skutki.

Folklorystyka nie narodziła się wraz z romantyzmem, chociaż niewątpliwie to, jak wiele ówcześni twórcy czerpali ze sztuki i wierzeń ludowych jest nie do przecenienia w procesie kształtowania się badań nad kulturą ludową. Rej i inni pisali sielanki (choć niewiele miały one wspólnego z życiem chłopów), oświeceniowi mędrcy, tacy jak Kołłątaj czy Staszic zachęcali do badania „obyczajów pospólstwa”. To określenie bardzo dobrze oddaje intencje, z jaką podchodzono do twórczości ludowej – lud, który miał zostać włączony w społeczeństwo obywatelskie, powinien zostać oświecony, a on sam oczyszczony z guseł. Romantycy owe gusła dowartościowali, doceniając przede wszystkim formę twórczości ludowej. Warto jednak zaznaczyć, że nadal to były ich pomysły na to, co zrobić z chłopami, a nie wynik jakichś z nimi ustaleń. Zresztą, takie podejście inteligencji do chłopów – jako tych, których należy nauczyć, jak żyć i wprowadzić „na salony”, było obecne do lat 20. XX w.

Fascynacja wierzeniami ludowymi, pieśniami, opowieściami wynikała ze specyficznie romantycznego podejścia do przeszłości. Anglicy zachwycali się od 1765 roku Pieśniami Osjana (które okazały się fałszywką, no ale zajawka pozostała), Niemcy, dzięki braciom Grimm, odkryli swoje ludowe opowieści, Skandynawowie sięgali do sag, Serbowie do eposów, a Słowianie do staroruskich zabytków piśmienniczych. Wszyscy oni mieli przekonanie graniczące z pewnością, że oto w tradycji ludowej zachowały się nieskażone teksty zapomnianych kultur, które, rzecz jasna, wyginęły, bo je chrześcijaństwo zabiło (to mój sarkazm…); że tam, pod strzechą bije serce narodu. To, co dzisiaj nazywamy etnologią, traktowano poniekąd jak źródło historyczne. Historyk Wawrzyniec Surowiecki pisał w 1811 roku:

Pospólstwo dzisiejsze w swych przesądach, zabobonach, obyczajach, obrządkach i podaniach tchnie jeszcze dotąd duchem najodleglejszej starożytności. Uczony i ciekawy w wzgardzonych tych śmieciach znajduje niejeden szacowny szczątek, który mu ukazuje dawny zwyczaj i mniemania narodu. Długo lekceważone sagi islandzkie, Pieśni Osjana, schadzki czarownic […] stały się dziś źródłem ważnych odkryć i domysłów.

Na kształtowanie się takiego poglądu duży wpływ miały prace Jonnatana Herdera, niemieckiego filozofa, żyjącego w 2. poł. XVII w.

W głównej pracy „Myśli o filozofii dziejów” (1785-92, wydanie polskie t. 1–2 1962, pierwsze wydanie polskie pt. „Pomysły do filozofii dziejów rodzaju ludzkiego…”, t. 1–3 1838), przedstawił m.in. oryginalną koncepcję narodu (tzw. kulturowa teoria narodu), wg której naród konstytuują nie tyle czynniki polityczne (np. panowanie danej władzy) czy naturalne (np. zasada dziedziczenia), ile przede wszystkim kultura (duchowość, obyczajowość, a zwłaszcza język); z jednej strony Herder dowartościował specyfikę poszczególnych narodów, głosząc ich autonomię (cenił m.in. znaczenie Słowian), z drugiej natomiast postulował swoistą harmonię ludzkości; celem dziejów jest bowiem realizacja uniwersalnej idei człowieczeństwa (Humanität). Herder był w XVIII w. pierwszym, który zajął się problematyką Słowiańszczyzny w szerszym aspekcie filozofii historii. Nobilitując kulturę tych ludów w krajach Europy Zachodniej sprawił, że wiele ludów słowiańskich zainteresowało się własną przeszłością, łącząc z tym nadzieję na zmianę istniejących konstelacji politycznych.

Encyklopedia PWN

To właśnie z tego czasu mamy dość częste dziś przekonanie, że jesteśmy w stanie z wierzeń, tradycji, opowieści ludowych odtworzyć wiarę czy kulturę Słowian przed chrześcijaństwem. Zła wiadomość – nie jesteśmy w stanie. Już Stanisław Urbańczyk w 1947 r. pisał, że „Słowiańszczyzna to historia ciągłych rozczarowań”. Szerzej pisałam o tym w artykule Prawdziwa historia o… Jak literatura wpływa na rzeczywistość.

Jeden z najbardziej znanych badaczy ludowości w XIX w., Zorian Dołęga-Chodakowski (prawdziwe nazwisko: Adam Czarnowski) wydał w 1818 r. książkę O Słowiańszczyźnie przed chrześcijaństwem (która do dziś, mimo wielu późniejszych krytycznych opracowań, cieszy się ogromną popularnością wśród różnych grup pogańskich, słowiańskich itp.). Materiały do niej zbierał w terenie (co nie było wcale tak powszechne wówczas), rozmawiając z chłopami, przyglądając się ich zwyczajom, obrzędom itp. „Jego zainteresowania były szerokie: folklorystyka, archeologia, toponomastyka, badania językoznawcze – wszystko to, gdzie mógł dojrzeć choćby cień dawnej Słowiańszczyzny. Zbierał piosnki i podania, rozkopywał kurhany. Latem przemierzał Polskę, Ukrainę, Białoruś czy Rosję, zimą ślęczał nad księgami” (culture.pl). Przez ludzi ze swojego stanu był często niezrozumiany. Podejrzewano go o spiskowanie z chłopami. Dla porządku należy dodać, że również chłopi nie pałali jakąś szczególną miłością do „badaczy w surdutach”, którzy z wysokości swego stanu wypytywali ich o zwyczaje, pieśni, opowieści.

Jak zauważyła Maria Janion w Niesamowitej Słowiańszczyźnie: Chodakowski „opisał i wprowadził w obieg kultury ważne znamiona inności romantycznej: słowiaństwo, pogaństwo, antylatynizm, północność”. „Stare cmentarzyska, zapomniane obrzędy, «duchy praojców»: wszystko to, co próbował opisać naukowo, stanie się podstawą romantycznego imaginarium” (culture.pl).

Mała dygresja: Od pewnego momentu w wędrówkach towarzyszyła mu żona. Sam Zorian tak tłumaczył decyzję o ożenku:

Wybadanie podań między wiejskimi kobietami szło dla mnie zawsze z wielką trudnością. Uważałem nieraz, że pomoc żony byłaby więcej zręczną i szczęśliwą. Dla tych przyczyn ożeniłem się i szczęśliwy jestem. […] Korzystam z tego ułatwienia, że żona robi coraz większe postępy w zdobywaniu od wieśniaczek pieśni obrzędowych i podań, przed nią bowiem ustępuje wiejska nieśmiałość, która według mojego doświadczenia tak bardzo jest trudna do pokonania dla badacza mężczyzny.

Za: Maria Ańkudowicz-Bieńkowska – “Z dziejów folkloru kresowego doby romantyzmu”, Olsztyn 1999.

W takim właśnie klimacie tworzył Adam Mickiewicz, choć on sam badaniami się nie parał, raczej wykorzystywał to, co sam zasłyszał w dzieciństwie czy młodości. Jeździli zaś po wsiach inni literaci tej epoki: Jan Czeczot, Seweryn Goszczyński, Wincenty Pol.

Tym, co najważniejsze dla pisarzy romantycznych, była „poezja gminna”. Nie interesowała ich kultura chłopska jako taka. Skupienie na języku to również wpływ Herdera, który w Rozprawie o pochodzeniu języka (1772) negował ponadnaturalne (boskie) pochodzenie języka, a wskazywał „na wpływ uwarunkowań historyczno-społecznych oraz okoliczności życiowych i natury ludzkiej. Według Herdera struktura języka jest prawdziwym odbiciem natury ludzkiej” (culture.pl). Dlatego Mickiewiczowi tak bardzo zależało na tym, żeby „upiśmiennić żywioł mowy”, w której zachowała się prawda o Polakach, a w ten sposób tę prawdę ujawnić i samemu ludowi, i elitom polskim, a także elitom Europy Zachodniej. Od pewnego momentu tą prawdą dla Mickiewicza było przekonanie o mesjanistycznym posłaniu Słowian, a zwłaszcza Polaków. To, co zaczęło się w 1822 r. w Wilnie Balladami i romansami, miało swoje ukoronowanie w tzw. Wykładach paryskich, które Mickiewicz wygłaszał w latach 1840-1844 w Collège de France.

Co jakiś czas w kulturze polskiej wybucha chłopomania (czy „ludolubstwo”, jak mówiono w XIX w.) – ludzie zwracają się ku kulturze chłopskiej, przypominają sobie swoje korzenie, dowartościowują ową chłopskość, włączają w ogólnonarodowe doświadczenie. Jednocześnie za każdym razem (tak w romantyzmie, jak i na początku XX w., po II wojnie światowej czy obecnie) ten zwrot w stronę kultury ludowej naznaczony jest pragnieniami i potrzebami współczesności. Ten zwrot zawsze jest z jakiegoś powodu, a nie dla samego poznania czy dowartościowania tradycji ludowych. Myślę, że Mickiewicza mogłyby spotkać (zresztą słusznie) podobne zarzuty, co Adama Leszczyńskiego (Ludowa historia Polski) czy Kamila Pobłockiego (Chamstwo), o to, że historię chłopów, ich tradycje, wykorzystuje do zilustrowania z góry obranej tezy.

***

Moim tekstem chcę Ci pokazać, że zamknięta w puszce szkolnego opracowania klasyka literatury polskiej to tak naprawdę żywioł, który rozsadza również i współczesne myślenie o świecie. Nie mam pretensji do tzw. „szkoły” – ona ma dawać podstawy, nawet na studiach polonistycznych robi się specjalizację, bo nie da się wiedzieć o wszystkim w takim samym stopniu. Jednak na zakończenie edukacji podstawowej czy średniej większość z nas, teraz dorosłych, nie usłyszała, że w tych lekturach jest coś więcej, głębiej, szerzej. A to, co frapowało dawnych pisarzy i dawne pisarki, wraca co jakiś czas z nową mocą i nowymi wyzwaniami. Śledzenie tego spiralnego ruchu może nam wiele wyjaśnić, a przede wszystkim daje zrozumienie intencji drugiego człowieka – dawnego i współczesnego.

Jeśli tylko po to mamy czytać Ballady i romanse, to czemu nie 😊


Jeśli podobał Ci się ten tekst, możesz postawić mi kawę w buycoffe.to 🙂 Dziękuję.


BIBLIOGRAFIA

Książki, o których wspominałam w tekście. To są linki afiliacyjne.

  • Alan Sokal, Jean Bricmont, Modne bzdury, Warszawa 1998. (Książka trudna do zdobycia, a jeśli już to droga – polecam biblioteki).

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *