fbpx
Artykuły,  Kultura,  Literatura

Prawdziwa historia…, czyli jak literatura wpływa na życie

Prawdziwa historia… Dlaczego? Bywa i tak, że zupełnie nie zdajemy sobie sprawy z tego, że literatura ma ogromny wpływ na to, jak widzimy rzeczywistość. I to nie tylko na ogólny ogląd świata, ale również na fakty i ich interpretację.

Nie wierzysz? To podam Ci kilka przykładów.

Oto prawdziwe historie Makbeta, Wandy, Jasia i Małgosi, Opus Dei, Słowian.

(Na końcu artykułu bibliografia)

Prawdziwa historia Makbeta

Kim był Makbet? Wiadomo, okrutnym władcą z Szekspirowskiego dramatu (z XVII w.), który dla władzy zabijał i dopuszczał się wszelkiej nieprawości, a tron objął nieprawowicie.

Tylko że to nieprawda.

Prawdziwy Makbet, król Szkocji z XI w., był odwrotnością literackiego bohatera. To Duncan został bezprawnie osadzony na tronie przez ich wspólnego dziadka, króla Malcolma II. Władza należała się Makbetowi i zabił on króla-uzurpatora, a sam nim nie był. W dodatku za jego panowania Szkocja rozwijała się i umacniała. Makbet zginął zaś w bitwie pod Aberdeen, gdy do kraju wtargnął, wspierany przez Anglików, Malcolm – potomek Duncana.

No ale literacka historia, w dodatku opowiedziana w mistrzowski sposób, w dodatku grana na wielu scenach świata, ma silniejszą moc oddziaływania niż fakty historyczne.

Prawdziwa historia Wandy

Wszyscy wiedzą, że Wanda Niemca nie chciała i rzuciła się do Wisły tylko z tego powodu, by ciała swego i krwi polskiej germańską chucią nie skalać. Romantyczna interpretacja średniowiecznej legendy wryła się w narodową świadomość.

A Mistrz Wincenty, który w XIII w. w swoich kronikach powołał do życia słowiańską władczynię, nieco inną jej historię opisał. Na podstawie podanych przez kronikarza informacji wiemy, że:

– Wanda była władczynią piastowską, córką Kraka, jedynaczką;

– był wódz niemiecki, który gród Kraka chciał zdobyć, rzekomo bez władcy będący (wiadomo – kobieta nie może być władcą);

– byli niemieccy wojowie, którzy ujrzawszy przygotowaną do boju Wandę, cześć jej jako bogini oddali i od walki odstąpili;

– wódz niemiecki, sromotą okryty, bo go rycerze dla kobiety zdradzili, popełnił samobójstwo, a przedtem rzucił klątwę na swoich rycerzy, co by pod rządami niewieścimi na wieki pozostawali.

Wanda, niezamężną dziewicą pozostawszy, zmarła, po długich latach władania, bezpotomnie.

Późniejsze Kroniki Wielkopolskie oraz Roczniki Długosza zmieniły nieco wydźwięk legendy. Imię „Wanda” wyprowadzali od słowa ‘węda’ – wędka (tak bowiem swoją urodą przyciągała, łowiła mężczyzn) lub od plemienia Wandalów. Władczyni kazali zaś kronikarze rzucić się w nurt Wisły jako ofiara bóstwom, za ochronienie grodu.

Za do dziś obowiązującą wersję legendy, w której Wanda rzuca się do Wisły, bo „nie chce Niemca”, odpowiada zaś… XIX-wieczna dramatopisarka – Tekla Łubieńska. Jej dramat Wanda, wystawiony w 1807 roku, cieszył się wielkim powodzeniem. No a potem już poszło…

Prawdziwa historia Jasia i Małgosi

W 1963 r. niemiecki dziennikarz (a dokładniej satyryk i autor satyrycznych felietonów) Hans Traxler opublikował książkę Die Wahrheit über Hänsel und Gretel (Prawda o Jasiu i Małgosi). Opisał w niej badania archeologa amatora Georga Ossegga, który dowodził, że baśń Jaś i Małgosia braci Grimm wzięła swój początek w prawdziwej historii.

Rodzeństwo, Hänsel i Gretel, postanowili w 1647 roku zabić niejaką Katharinę Schraderin. Naraziła się ona rodzeństwu tym, że: piekła najlepsze w okolicy pierniki i nie chciała zdradzić przepisu Hänselowi, który był piekarzem; odrzuciła również względy tegoż. Mężczyzna oskarżył ją o czary, Katharina uciekła i zamieszkała w lesie, w małym domku. Ale i tam dopadła ją chciwość zalotnika, który z siostrą najpierw torturował kobietę, a gdy ta nie zdradziła przepisu, zabił ją, a ciało spalił w piecu.

Zbrodnia wyszła jednak na jaw. Hänsel i Greta obronili się w sądzie opowieścią o złej czarownicy, która zwabiała dzieci do swej chatki i je pożerała. Po procesie piekarz wyjechał do Norymbergi, gdzie zaczął wypiekać swoje pierniki, znane dziś jako pierniki norymberskie.

Ossegg dzięki swoim poszukiwaniom odnalazł: las, ruiny chatki Baby Jagi, nadpalone kości kobiety, zamurowany przepis na pierniki, a nawet drzewo, pod którym ojciec zostawił małych Hänsela i Gretę. W dodatku wszystko to udokumentował badaniami radiologicznymi i badaniami rozpadu węgla znalezionych artefaktów.

Wstęp do publikacji napisał dr Helmut Petschau-Hartlieb.

Nabrali się wszyscy. Tak bardzo, że kiedy Traxler ujawnił, że książka była mistyfikacją, a uwieczniony na zdjęciu Ossegg to on sam z przyprawioną brodą, w okularach i płaszczu, został pozwany za to oszustwo przez jednego ze wzburzonych, nabitych w butelkę czytelników (adwokata).

Trzeba też jasno zaznaczyć, że Traxler zostawił w książce wiele śladów, które miały zapalić ostrzegawcze lampki w głowach osób znających się na rzeczy. Nic z tego. Nikt nawet nie zwrócił uwagi na to, że rzekome badania radiologiczne piernika znalezionego w ruinach chatki autor wykonał za pomocą formy do lasagne oraz mikroskopu, co zresztą widać na zdjęciu w publikacji. Zaś przepis na ów piernik pochodził z książki kucharskiej dr. Oetkera.

Czytelnikom umknęło również, że Ossegg zaczynał od wędrówki śladami dzieci, a skończył na morderstwie popełnionym przez dorosłych ludzi.

Aha, dr Helmut Petschau-Hartlieb to również fikcyjna postać…

Prawdziwa historia Opus Dei

Kod Leonarda da Vinci to zaiste bestseller. Ja natomiast uważam, że najważniejsza jest w nim nie tyle akcja i cała historia, a sposób jej przedstawienia. To zaś sprawiło, że ułożona przez Dana Browna interesująca opowieść stała się dowodem na ogólnoświatowy spisek kościelny, prowadzony przez Opus Dei, mający ukryć tajemnicę Świętego Graala, czyli istnienie potomków Jezusa (czyli tych, którzy są z jego krwi) i zdyskredytować seksualność jako taką.

Dan Brown w sposób naprawdę wyśmienity tak żongluje w książce faktami, ich interpretacjami, pomysłami obalonymi przez badania historyczne (a tu powracającymi jak bumerang), fikcją literacką, że tworzy wrażenie powieści historycznej, a więc takiej, w której na tle prawdziwych wydarzeń toczy się fikcyjna akcja. Sztuką zaś jest wymieszać to wszystko w taki sposób, żeby jedno nie zaprzeczało drugiemu, a fikcję uprawdopodobnić względem faktów historycznych.

Brown wybrał zaś inną drogę, cały czas posługując się technikami manipulacyjnymi. Podam przykład dwóch najbardziej widocznych.

Pierwsza polega na ciągłym powtarzaniu, że coś jest faktem, coś jest prawdziwe i że można to sprawdzić. Większość czytelników jednak nie sprawdzi, a zapewnienia autora o prawdziwości bierze za dobrą monetę – wszak nie będzie się ów autor narażał na zarzuty kłamstwa później, prawda?

A co, jeśli jednak ktoś powie „sprawdzam”? Było takich wielu i okazało się, że naprawdę w wielu miejscach „fakty”, o których pisze Brown, albo nie miały miejsca, albo została im nadana jedna z interpretacji, którą podano za pewnik.

Co na to sam autor? „Ależ to jest przecież książka. Fikcja literacka. To narrator mówi, nie ja”. A wrażenie „prawdziwości” mimo wszystko w wielu pozostaje…

Na podobnej zasadzie działa wciąż żywa wiara w teoria Wakefielda na temat wpływu szczepionek MRR na występowanie autyzmu – niby została ona obalona, wykazano oszustwo, ale tam, gdzie ziarno wątpliwości padło na żyzny grunt wątpienia w naukę – rośnie bujnie. Podobnie tu – kto ma wątpliwości co do natury Kościoła katolickiego, u tego zasiane ziarenko nie obumrze… A że nie sprawdzi źródeł historycznych… Proszę, kto ma teraz czas na czytanie naukowych cegieł?

Drugą, często używaną strategią autora Kodu, jest posługiwanie się presupozycjami i takimi konstrukcjami narracyjnymi, które nawet w przypadku nieukrywania wątpliwości – prowadzą jednak do uznania przedstawionych wydarzeń za prawdziwe. I tak dość często w powieści znajdujemy bardzo długie, szczegółowe opisy wydarzeń, rzeczy czy miejsc. One są naprawdę długie i szczegółowe. Niczym opisy przyrody w Nad Niemnem. Równie często zaczynają się one słowami: „Mówi się, że…”, „Bardzo prawdopodobne…”, „Niektórzy uważają…” i tym podobne. Czytelnik zaczyna więc z przeświadczeniem, że jest to pewna propozycja, ale pod naporem szczegółowych informacji, wyliczanych przez cały długi akapit, gubi owo podejście i kończy przekonany, że to prawda. Wszak same fakty, liczby, daty itp. A narrator powieści wszędzie szuka ZNAKÓW, nawet tam, gdzie ich nigdy nie było. Ot, choćby w skrótach…

na jednej ze stacji Drogi Krzyżowej z kościoła w Rennes-le-Chateau, o. Sauniere polecił umieścić napis „Christus A.O.M.P.S. Defendit”. Co oznacza skrót „A.O.M.P.S.”? Jest to zapis bardzo często spotykanego wezwania: „Ab Omni Malo Populum Suum”, które oznacza „Niech Chrystus broni swój lud od wszelkiego zła”. Była to inskrypcja powszechnie stosowana. W powieści Dana Browna została ona natomiast odczytana w następujący sposób: „Antiqui Ordo Misticusque Prioratus Sionus”. Tłumaczenie tej kuchennej łaciny brzmi: „niech Chrystus broni zakonu Syjonu”!

Jean-Michel Maldamé OP

I znów – znajdzie się wielu takich, którzy, mimo faktów, powiedzą: „Może i to nieprawda, ale jeśli coś w tym jest…?”. No jest. Tak jak uzdrowicielska moc w lekach homeopatycznych…

Prawdziwa historia Słowian

W okolicy każdych świąt chrześcijańskich w Polsce uaktywniają się „obrońcy Słowiańszczyzny” i prawdziwi lub sympatyzujący z ideą wyznawcy Peruna, Swantewida itp. Pojawiają się wówczas opisy, jakie to świąteczne zwyczaje mają swój pogański rodowód, a ich szczegółowość sugeruje, że albo autor wsiadł w machinę czasu i na własne oczy widział owe obrzędy, albo szczegółowo czytał święte pisma Słowian. I jedno, i drugie jest niemożliwe (przynajmniej dzisiaj).

Z drugiej strony mamy obrońców chrześcijaństwa, którzy uważają, że jeśli ktoś deklaruje się jako niewierzący, to jest hipokrytą, jeśli obchodzi Święta.

Prawdą jest, że bardzo wiele (jeśli nie większość) obrzędów pozakościelnych związanych z obchodzeniem świat chrześcijańskich pochodzi z dawnych wierzeń. Właściwie nie ma takiej religii na świecie, która nie miała by w sobie jakichś „obcych” obrzędów, pożyczonych od kogoś. Czasami o tym wiadomo, czasami nie. Wiadomo też, że zanim Słowianie (nie tylko Polacy) przyjęli chrześcijaństwo, mieli jakieś swoje wierzenia. Tylko że nie były one tak ustrukturyzowane oraz opisane jak te greckie, rzymskie, nordyckie itp. Słowianie mieli jakiś swój panteon bóstw, ale bardzo niewiele o nim wiemy.

Gdy czyta się książki dotyczące wierzeń słowiańskich, wszystkie one (te naukowe) są od początku obwarowane stwierdzeniem, że to, co przedstawia się czytelnikowi to interpretacja autora na podstawie bardzo nielicznych danych archeologicznych lub liczniejszych, ale skażonych przez wieku, danych etnologicznych.

Najpopularniejsza książka dotycząca słowiańskich wierzeń, Mitologia Słowian Aleksandra Gieysztora, też jest taką interpretacją. W dodatku, w świetle najnowszych badań archeologicznych i antropologicznych, przestarzałą. Już w 1947 r., we wstępie do swojej książki Dawni Słowianie. Wiara i kult Stanisław Urbańczyk stwierdził, że historia Słowian jest wyłącznie „historią rozczarowań”, bo w gruncie rzeczy każdy badacz skazany jest na kilka artefaktów, pozostałości w kulturze, które przecież mają swoje wielowiekowe naleciałości, a z tego niewiele da się powiedzieć na pewno. Nawet funkcja słynnego posągu Swantewida nie jest pewna. Co ciekawe, o tej niewiedzy na temat wierzeń Słowian pisał nawet Mircae Eliade – niekwestionowany autorytet badań religioznawczych.

Przyczyn takiego stanu rzeczy jest kilka. Jedna z hipotez jest taka, że wierzenia Słowian nie miały jednolitej struktury, świętych ksiąg, kapłanów itp., w związku z tym nie miało się co zachowywać. Wierzono w siły natury, w obecność zmarłych, w cykl życia, a gdzieniegdzie pojawiały się pojedyncze bóstwa.

Obecne podejście historyków tego okresu mówi: mamy zbyt mało danych, żeby tworzyć zwartą narrację historyczną na temat Słowian. Posługujemy się szczątkami i właściwie wszystkie szersze wnioski są interpretacjami pojedynczych historyków.

Skąd natomiast takie silne przekonanie o panteonie bóstw dorównującym prawie rzymskiemu czy nordyckiemu? I tu znów na scenę wkracza literatura.

XIX wiek był czasem wzmożonych badań etnologicznych oraz zwróceniu się ku temu, co „duchowe” przeciw „szkiełku i oku”. To literaturze romantycznej zawdzięczamy ten silny zwrot ku Słowiańszczyźnie. Tak silny, że właściwie ukształtował naszą narodową wyobraźnię – ludu wybranego u początku dziejów ludzkich jako wyjątkowego. Ludu obdarzonego „zmysłem”, którzy przetrwał w folklorze wiejskim do naszych czasów. W którym zachowało się pierwotne czucie, złączenie z naturą w opozycji do przyniesionej z zewnątrz obcej wiary, która tę jedność zrywała. Tak, to wszystko interpretacje romantyczne, w których tkwimy po uszy.

Dodatkowo zostały one wzmocnione w okresie PRL-u, gdzie szukano przeciwwagi dla chrześcijańskiej cywilizacji i podkreślano „chłopskość” narodu polskiego, złączenie z ziemią, naturą, wspólnotą. Idee komunistyczne pasowały tu jak ulał. Wykorzystywano więc każdą sposobność, żeby ukazać chrześcijaństwo jako religię wprowadzaną siłą i obcą narodowi polskiemu.

Swoją drogą, dotyczyło to nie tylko najdawniejszej historii Polski. Na przykład zakorzenione silnie przekonanie dotyczące Lalki Bolesława Prusa, że Wokulski to szlachetny proletariusz, a Łęcka podła arystokratka to wynik właśnie interpretacji ideologicznej z okresu PRL-u. Współcześni Prusowi, ale i nieco późniejsi odbiorcy, takich jasnych podziałów nie stawiali.

Wracając zaś do Słowiańszczyzny.

Odezwali się jednak historycy… Prawdą jest, że Bolesław Chrobry oślepiał tych, którzy wiary chrześcijańskiej przyjąć nie chcieli. Tak, to jest zapisane. I wszyscy czytają tylko to, ale już całą resztę omijają. Bo nie pasuje do narracji o stłamszonej słowiańskiej duszy. A jak było? Do końca jak zwykle nie wiadomo, ale historycy badający ten okres zwracają uwagę na to, że: chrzest Mieszka nie był tak naprawdę chrztem całej Polski, a jego samego, jego dworu i części możnych. Akcja chrystianizacyjna oczywiście miała miejsce, ale książę zostawiał decyzję poszczególnym przedstawicielom społeczności i to oni podejmowali decyzje, czy chcą się ochrzcić, czy nie. W związku z tym możliwa była ewentualna budowa świątyń pogańskich po 966 r., bo nikt tego nie zabraniał.

No ale Bolesław Chrobry, po tym, jak odzyskał tron i chciał zostać królem, musiał się jakoś wykazać. Konsyliacyjna postawa jego ojca była mu nie na rękę. On musiał pokazać, że zasługuje na koronę chrześcijańskiego króla. Pokazać miał zaś niemieckiemu cesarzowi, a Niemcy, jak wiadomo, nieśli raczej ogień niż kaganek oświaty jeśli chodzi o szerzenie chrześcijaństwa. I bynajmniej nie wynikało to z zasad samego chrześcijaństwa, a raczej z chłodnych kalkulacji politycznych.

Chrobry (nazywany zresztą przez współczesnych mu Wielkim) nie miał zbyt wielu misjonarzy i wojska, by działać na zasadzie niemieckiej – czyli idziemy ławą i nawracamy wszystkich. Postanowił więc działać punktowo i robić pokazówki. Nie z powodu gorliwej wiary – z powodu pragnienia zostania królem. Te wszystkie makabryczne opisy pochodzą właśnie z owych pokazówek. Chrobry zapraszał niemieckich oficjeli świeckich i religijnych do większych ośrodków, a potem przygotowywał przedstawienie pt. „Jak gorliwy Bolesław chrześcijaństwo w Polsce zaprowadzał i pogaństwo tępił”. Przedstawienie było o tyle słabe, że rzeczywiście ginęli w nim, w okrutny sposób zamęczeni, ludzie.

Co więcej, Bolesław potrzebował też męczennika. Historycy zwracają obecnie uwagę na to, że wysyłając Wojciecha, cenionego przez Ottona III, na misję do okrutnych plemion pruskich, polski książę nie miał żadnych wątpliwości, jak się to wszystko skończy. On wręcz pragnął męczeńskiego zakończenia żywota dla Wojciecha. Plan wypalił. Chrobry miał męczennika chrześcijańskiego, pokazał się jako obrońca chrześcijaństwa i wróg pogaństwa – został koronowany. To że poza głównymi ośrodkami obyczaje pogańskie nadal dobrze się miały i powoli mieszały się z nową wiarą nie za bardzo mu już przeszkadzało.

Warto też zauważyć, że z jakichś powodów Bolesław nie wysłał Wojciecha na misje w głąb swojego kraju. Może dlatego, że akurat żyjący tam ludzie nie mieli potrzeby walczenia z chrześcijanami, bo nie było o co? Ale to tylko tak pytam. Śmierć z rąk Prusów była pewniejsza. A współbratymców Chrobrego jeszcze by Wojciech nawrócił i się z nimi zaprzyjaźnił?

No właśnie, nie wiem dlaczego, ale błędnie przyjmuje się, że są kultury i religie, które pozostały „czyste” – pierwotne, z własną wiarą, obrządkiem zwyczajami. Otóż prawie nie ma takowych (poza tymi plemionami w dżungli amazońskiej). Czasem nie zdajemy sobie sprawy z tych wpływów albo jest zakaz mówienia o nich, ale to nie znaczy zawsze, że dawna wiara została wybita siłą. Najprawdopodobniej tak było z przenikaniem się chrześcijaństwa i wierzeń słowiańskich na terenie Polski. To znaczy, że mniej było krwawego nawracania, a więcej powolnego przenikania.

Włączanie zastanych zwyczajów, wierzeń w struktury nowej wiary (jakiejkolwiek) było powszechną praktyką. Nadal zresztą stosowaną. Ojcowie Kościoła wprost odwoływali się do filozofów pogańskich, pokazując, ile tam jest dobrych rzeczy i że pochodzą one od Boga. Rzecz jasna nie ma obowiązku zgadzania się z nimi, ale chodzi o zobaczenie tego sposobu myślenia. Później oczywiście, gdy już i tak nikt nie wierzył w stare bóstwa, nie wspominano, skąd się dane zwyczaje wzięły, bo i po co.

Dodatkowo sposób istnienia natury, jej zjawiska, można powiedzieć, że zmuszają religie do wzięcia jej pod uwagę. I tak się dzieje w różnych miejscach świata, w różnych kulturach. Potem zaś okazuje się, że w wielu kulturach ludzie wierzą zasadniczo w to samo, tylko w inny sposób opowiedziane. Nijak to prawdziwości owych wierzeń nie obala.

Na marginesie zostawiam temat świętowania daty Bożego Narodzenia, bo to temat szerszy i akurat nie związany z literaturą. Choć równie ciekawy i pełen różnych mitów oraz niedomówień z wielu stron.

Oczywiście dopuszczam do siebie tę możliwość, że za jakiś czas odkryte zostaną tajemne pisma ukryte przez Zakon Syjonu przed niszczycielskimi zapędami Opus Dei, z których wynika, że panteon słowiański był bogatszy od panteonu nordyckiego i perskiego razem wziętych i to oni do Słowian zrzynali, a nie na odwrót. (Ciekawostka: słowiańskie słowo „bóg” pochodzi właśnie z perskiego). Wówczas to moje rozważania oraz ustalenia historyków, z których korzystałam, stracą swoje znaczenie.

Tymczasem jednak pozostajemy przy obecnym stanie wiedzy.

Wiedza wiedzą, a literatura i tak zrobiła swoje i rząd dusz przejęła w swoje władanie. Rzeczywiście – łatwiej nam myśleć o sobie jako o nieokiełznanych duchach, wolnych Słowianach (choć zadziwiająco często branych do niewoli), z rodzimą wiarą, z metafizycznym nastawieniem itp. Fajnie czyta się Gieysztora, a wcześniej Słowackiego czy Kraszewskiego. Łatwo zapada w pamięć i serce to, co podane w interesujący i nieco kontrowersyjny sposób. Nadal – to tylko, choć okazuje się, że aż, literatura.

I tak, znów widzę przedświąteczne naparzanki między zwolennikami Święta Godów i Bożego Narodzenia.

Tym wszystkim, którzy wypominają osobom niewierzącym zachowywanie świątecznych tradycji, chciałam zwrócić uwagę na wspólnototwórczą rolę tradycji. Poczucie bycia Polakiem wzmacnia się m.in. przez ich kultywowanie. Jeśli zależy Wam na zachowaniu narodowej tożsamości – cieszcie się, że nawet ci, którzy nie podzielają Waszej wiary, chcą w tym czasie świętować z zachowaniem wielu zwyczajów.

Tym wszystkim, którzy wypominają osobom wierzącym, że chrześcijaństwo to obca Słowianom religia, narzucona siłą i wszystko, co świętują jest tak naprawdę pogańskie, chciałam zwrócić uwagę na to, że stanowcze sądy na temat wierzeń i zwyczajów słowiańskich są nieuzasadnione z naukowego, historycznego punktu widzenia. Wiemy tak mało na ten temat, że czasem nie jesteśmy w stanie oddzielić tego, co przedchrześcijańskie od tego, co chrześcijańskie. Pomijając już fakt, że Słowianie część wierzeń mogli przejąć od Persów czy ludów nordyckich. Warto również zdać sobie sprawę, że przyjmowanie czyichś zwyczajów w swój system religijny nie sprawia z automatu, że jest on fałszywy. A tak naprawdę nie jesteśmy dziś w stanie z precyzją skalpela oddzielić tego, co przedchrześcijańskie od tego, co chrześcijańskie.

Do wszystkich zaś: zwróćmy raczej uwagę na wymowę tego czasu, kiedy światło zwycięża mrok – na nadzieję, której tak nam dzisiaj, zwłaszcza po przeżytym roku 2020, brakuje.

Krytyczne myślenie

Pisałam już kiedyś o tym, jak krytyczne czytanie wpływa na nasze krytyczne myślenie. W odbiorze tego, co czytamy, o czym słuchamy, warto więc wziąć krytyczną poprawkę na to, skąd twórcy literaccy czerpali swoją wiedzę, co im przyświecało podczas pisania, jaki efekt chcieli osiągnąć. Inaczej będziemy się miotać między interpretacjami, co chwila przerzucając się z jednej na drugą – atrakcyjniejszą lub bardziej pasującą do naszego światopoglądu.

Jeśli spodobał Ci się ten tekst – podziel się nim z innymi. Dziękuję.

Bibliografia:

Makbet:

Makbet – między Szekspirem a prawdą. Rozmowa Grażyny Gronczewskiej z Tomaszem Miłkowskim

Michael Morys-Twarowski, Prawdziwa historia Lady Makbet

Jaś i Małgosia:

Prof. Eliza Pieciul-Karmińska, W poszukiwaniu Baby Jagi, „Przekrój”

Wanda:

Adam Krzemiński, Kariera Wandy, co Niemca nie chciała, „Polityka. Historia”

J. Banaszkiewicz, Rüdgier von Bechelaren, którego nie chciała Wanda. Przyczynek do kontaktu niemieckiej Heldenepik z polskimi dziejami bajecznymi, „Przegląd Historyczny”, 75 (1984).

Kod Leonarda da Vinci:

Jean-Michel Maldamé OP , Odkodować „Kod Leonarda da Vinci”. Teologiczna i naukowa analiza powieści Dana Browna – tam również bibliografia

Słowiańszczyzna:

Kamil Janicki, Prawdziwa religia Słowian. W co wierzyli nasi przodkowie w świetle najnowszych badań? – tam również bogata bibliografia

Kamil Janicki, Reakcja pogańska 1031 roku. Czy po śmierci Bolesława Chrobrego w Polsce upadło chrześcijaństwo? – tam również bogata bibliografia

D. Allen, Myth and Religion in Mircea Eliade, London 2002.

A. Gieysztor, Mitologia Słowian, Warszawa 1982.

D.A. Sikorski, Od pogańskich sanktuariów do chrześcijańskich kościołów na Słowiańszczyźnie Zachodniej [w:] Sacrum pogańskie – sacrum chrześcijańskieKontynuacja miejsc kultu we wczesnośredniowiecznej Europie Środkowej, red. K. Bracha, Cz. Hadamik, Warszawa 2010.

L.P. Słupecki, Problem pogańskich świątyń, „Slavia Antiqua”, t. 35 (1994).

S. Urbańczyk, Dawni Słowianie. Wiara i kult, Warszawa 1992.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *