Po co nam arcydzieła?
Nie miecz, nie tarcz bronią Języka
C.K. Norwid, Język ojczysty, w: Vade-Mecum.
– Lecz arcydzieła.
Gdy coś jest powtarzane wystarczająco często w przestrzeni publicznej, w końcu zaczyna funkcjonować jako rzecz powszechna. Prawda to znana i niezwykle często stosowana. Chodzi jednak nie tylko o to, co się mówi, ale również JAK się mówi.
Co jakiś czas słyszymy, że musimy bronić narodowej tożsamości. Liczy się nasza kultura, sztuka, literatura, muzyka. Popatrzcie, jacy jesteśmy wspaniali!
Patrzymy więc, a potem wychodzimy z tego muzeum wspaniałości i idziemy do domu: do tego wszystkiego, co arcydziełem nie jest.
Wystarczy nam popularna, łatwa grafomania; jeden wulgaryzm na określenie wszystkich stanów emocjonalnych; “kocham Cię, nie kochasz mnie, a ja Cię nie, ojejeje” leci z głośników niezależnie od gatunku muzycznego.
Eksponaty mają to do siebie, że leżą w gablotach i nikt ich nie używa. Szczególnie cenne eksponaty są zaś trzymane w skarbcach, a na widok publiczny wystawia się kopie. Pożytek z nich zatem żaden.
Co z tego, że będziemy się puszyć i nadymać, że czytamy Mickiewicza lub Gombrowicza w oryginale. Jaki ma to związek z naszym życiem? Z naszym językiem?
Klasyka literatury ma sens o tyle, o ile staje się zaczynem, impulsem do życia.
Sama klasyka jednak nie wystarczy. Język jest żywy, zmienia się. Potrzebujemy arcydzieł w języku współczesnym. Arcydzieł, które z języka codziennego wyłuskują to, co w nim najlepsze. Niezależnie od tego, o czym mówią i do jakiego światopoglądu im bliżej. Potrzebujemy czytać w arcydziełach o tym, z czym się zgadzamy i co nas mierzi.
Co z tego, że bronimy naszej tożsamości narodowej, jeśli używamy w tym celu języka z przeszłości, z gabloty, a ze współczesnego języka wybieramy kilka sloganów na krzyż i nimi się posługujemy.
Bezrefleksyjnie uznajemy, że arcydziełem może być tylko to, z czym się zgadzamy i co rozumiemy. Co za głupota… Przyjdzie nam za nią słono zapłacić.